junior sam w domu albo oskar de la mancha, ebooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
swobodnie z jednego momentu życia do innego, niech
Czytelnik nie czuje się zaskoczony. Moje życie w moich
oczach oraz moje życie w oczach innych to dwie zupeł-
nie różne historie.
BRAK FRAGMENTU
S. 8
…jedyną pociechą jest to dla mnie to, że w momencie,
gdy ktoś będzie czytał te słowa, większość osób, o któ-
rych piszę, prawdopodobnie nie będzie już żyła.
BRAK FRAGMENTU
S. 55
…to właśnie wtedy zaczęło się gapienie. Pamiętam
dosyć dokładnie, kiedy zdarzyło się to po raz pierw-
szy. Miałem właśnie przepustkę z cyrku i spędzałem
czas z moimi braćmi. Siedzieliśmy w pokoju gdzieś
na Florydzie i graliśmy w jakąś grę wideo, kiedy coś
przyciągnęło mój wzrok. W oknie pojawiła się twarz.
Ponieważ szybko zniknęła z widoku, nie przejąłem się
tym i wróciłem do gry. Za chwilę pojawiła się jednak
znowu i tym razem była o wiele wyraźniejsza. Właściwie
nie była to jedna twarz, ale trzy. Przy naszym oknie stała
trójka dzieciaków w moim wieku. Wystarczył mi jeden
rzut oka, żeby ich rozpoznać. W ich oczach malowa-
ło się oszołomienie, szczęki opadły im, jak gdyby byli
postaciami z komiksu, a po chwili dali nura i śmiejąc
12
się, zaczęli uciekać. Moi bracia i ja upuściliśmy konsolę
wideo i podbiegliśmy do okna, żeby zobaczyć, co się sta-
ło, ale w tym momencie dzieci ile sił w nogach uciekały
już na swoich rowerkach.
Wtedy to zrozumiałem. Znałem tych chłopców.
Widziałem ich już wcześniej, u nas, w sąsiedztwie.
Nie pamiętałem ich imion, ale znałem ich. Mieliśmy
wspólnych kolegów. Kiedyś byliśmy tacy sami.
Od tego momentu wiedziałem, że nic już nie będzie
takie samo. Miałem inny zestaw reguł, swój własny, dotyczą-
cy tylko mnie.
BRAK FRAGMENTU
S. 98
— KA-CZU-CHY! KA-CZU-CHY! — wrzeszcze-
li, ile sił w płucach. Prawdziwy tłum fotoreporterów, trzy
albo cztery rzędy, skandował to, kiedy usiłowałem prze-
drzeć się przez ich szpaler przed nowojorską premierą
mojego najnowszego wieczoru cyrkowego. Wiedziałem,
czego chcieli — przecież robiłem to wcześniej tyle razy,
że w końcu straciłem rachubę (nie żebym dokładnie li-
czył). W całym tym morzu głosów ledwo byłem w stanie
usłyszeć, co mówili.
— Hej, hej, Małpik! Popatrz tutaj — dotarł
do mnie zdesperowany głos jednego z nich, stojącego
w ostatnim rzędzie.
— Te, Małpik, tańcz! Zatańcz kaczuchy — krzyk-
nął inny.
W pierwszym rzędzie dostrzegłem fotoreporte-
ra, który wydał mi się szczególnie napastliwy, jakby
13
był na niezłym haju albo zwyczajnie rąbnięty. Wrzesz-
czał: „KA-CZU-CHY!” tak długo i głośno, że jego głos
w końcu zamienił się ochrypły i bulgoczący warkot. Miał
czerwoną twarz i wydawało mi się, że zaraz eksploduje.
Uczestniczyłem w takich premierach już dziesiątki
razy. Byłem przekonany, że jest to dla mnie bułka z ma-
słem. Jednak tego wieczoru było inaczej, wyczuwałem
coś złego. Coś wisiało w powietrzu. I nagle wszystko
wokół mnie zaczęło wirować. Nie mogłem oddychać.
Fotoreporterzy wrzeszczeli tak głośno, że nie byłem
w stanie nawet myśleć. Flesze z aparatów były tak jasne,
że nic nie widziałem.
W momencie takim jak ten, szczególnie gdy jesteś
trzynastolatkiem, nie myślisz: „O, to interesujące, do-
padł mnie atak paniki”. Instynkt każe Ci raczej uciekać.
Chcesz biec, wynieść się z miejsca, w którym jesteś, tak
szybko, jak tylko się da — zanim pod Twoimi stopami
otworzy się wielka dziura i świat połknie Cię na zawsze.
Zrobiłem więc to, co kazał mi ucisk w żołądku: zaczą-
łem biec. Było mi wszystko jedno, co pomyślą o mnie ci
ludzie i jak bardzo jest to nieprofesjonalne — wszystko
jedno. Musiałem się stamtąd wyrwać. Natychmiast.
Powiedzmy oględnie, że tłum nie zareagował
współczuciem. W momencie, gdy dotarłem do foy-
er teatru, zanim jeszcze udało mi się złapać oddech,
z zewnątrz dobiegł mnie donośny chór pohukiwań
i gwizdów. Najwyraźniej nie uszczęśliwiłem fotorepor-
terów tym szybkim i nagłym wyjściem — no i zdaje się,
że mieli zamiar zapoznać z moim haniebnym czynem
resztę świata. Ale było mi wszystko jedno. Cały mój
umysł pracował pod dyktando instynktu samozacho-
wawczego i nie myślałem w tym momencie ani o mojej
karierze, ani o karierach jakichś podrzędnych paparazzi.
14
I wtedy opadło to na mnie jak fala: wstyd. Za-
cząłem przebiegać tłum wzrokiem. Zauważyłem parę
przyjaznych twarzy. Należały one do ludzi, których
zaprosiłem na mój wielki wieczór. Rodzina, przyjaciele,
wszyscy słuchali gwizdów dochodzących sprzed teatru,
w którym odbywała się premiera. Jak
ja
mogłem do tego
dopuścić? Jak oni mogli mi to zrobić na oczach wszyst-
kich, i to w mój wieczór?
W tym momencie poczułem klepnięcie w ramię.
To była młoda pani z działu reklamy nowojorskiego
cyrku.
— Wydaje mi się, że powinieneś tam wrócić —
szepnęła mi do ucha.
„Oczywiście, że nie” — pomyślałem. Po tym, jak
mnie potraktowali, po tym, jak poniżyli mnie na oczach
wszystkich, nie jestem im nic winien. Nie muszę im
niczego dawać.
Wtedy poczułem drugie klepnięcie w ramię. To był
mój ojciec. Nie powiedział ani słowa, ale wiedziałem,
czego chce. Jego wzrok rozkazywał mi tam wrócić.
To była moja praca — wrócić tam.
Spuściłem więc głowę, podniosłem ogon i pod-
szedłem do drzwi. Oczywiście, tłum fotoreporterów
nie przywitał mnie oklaskami. Wszyscy wrzeszczeli:
„KA-CZU-CHY! KA-CZU-CHY!”. No więc zatańczy-
łem kaczuchy, zdając sobie sprawę, że właśnie dobija-
ją ostatnią cząsteczkę radości, jaką sprawiała mi moja
praca.
Nigdy nie zapomnę tego wieczoru i tego, czego
mnie nauczył. Wstydu za nich — za to, co robili. Wstydu
za siebie — za to, że im na to pozwoliłem.
BRAK FRAGMENTU
15
[ Pobierz całość w formacie PDF ]