jan tajemnik, Język Polski - Lektury
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu
przez
BOLESŁAW LEŚMIAN
Jan Tajemnik
Chadzał ongi po ziemi Jan swego nazwiska, Tajemnikiem zwany, bo ludzi unikał, na
Samotnik
drzewa się boczył i figury przydrożne omijał. Najchętniej po lasach samotnikował, włó-
częgą trudząc duszę i nogi. Duszę miał skrytą, a nogi — bose, że to mu los półzłotka na
Sen, Strój
buty poskąpił.
Ilekroć bosą stopą ziemi zmacał, tylekroć sercem butów dla się zapragnął. Stąpi po
ziemi — i zapragnie, zapragnie i znowu stąpi. Tyle jego, co zapragnie, a w pragnieniu był
bardzo nauczny. Głodnemu chleb na myśli, a bosemu buty. Noga nieobuta — we śnie
szuka buta.
Umiał Jan-Tajemnik takie buty czasami wyśnić po nocy, że nie wiedział nawet, jak je
wzuć na nogi, snem dostatnim zaszczycone. Miewał bowiem z łaski snu onego i srebrne,
i zgoła złote obuwie, które nad rankiem pierzchało, jak wszelka inna mara, co to z nią
człek we śnie poprzestaje.
Pewnego razu wracał Jan-Tajemnik z lasu do wsi.
Noc była na świecie, noc ponad światem, a i dalej poza światami noc była pewnoć ta
Noc
sama, a nie inna, bo i po cóż by się miała odmieniać i różnić, kiedy ją jednaka wola Boża
z jednakiego wszędy utkała zasępienia.
Księżyc toczył się po obłokach, jakbyć go właśnie srebrnymi szprychami napierzył, żeś
Księżyc
ledwo turkotu jego w niebiosach samochcąc nie dosłyszał.
A na ziemi cisza rozmaita: brzozowa — w brzozach, topolowa — w topolach, a pła-
Cisza
cząca — w wierzbach płaczących. A owa płacząca tak się jakoś ku ziemi chyliła, jakby kto
nowym grzebieniem warkocze jej odwieczne rozczesywał. Wszystko zasię niewidzialne
— i grzebień nowy, i warkocze odwieczne, i ten, kto rozczesywać raczył…
Jan-Tajemnik, bocząc się na drzewa i spode łba ciszę rozważając, zbliżył się do młyna
popod wioską.
Młyn był stary, popsuty i bezużyteczny.
Coś w nim skrzypiało po nocy pilnie i pracowicie, niby z nawyku i z nałogu, którego
pozbyć się nie chciał.
Światło księżycowe zieleniało na nim, krusząc się po sękach i strzępiąc się po zadrach.
Popod młynem — staw i grobla przegniła.
Jan-Tajemnik spojrzał na młyn i przystanął, jakby go coś tknęło.
Księżyc, stopy jego bose światłem z mroku wyławiając, położył na lewej talara ku
Księżyc, Światło
ozdobie, a na prawej — dukata ku pociesze.
Spojrzał Tajemnik na ową ozdobę i na ową pociechę. Jedna mu się w oczach zasre-
brzyła, druga zazłociła, a on stał nadal, siłą nieznaną do miejsca przykuty. Przykuło go
i nie puszczało.
Stoi i patrzy. To na nogi własne zerknie, to na młyn spojrzenie przerzuci. Oczy mu
Wzrok
się, widać, w onej przestrzeni pomiędzy bosymi stopami a popsutym młynem zbłąkały,
że ich zowąd nie mógł nijak wybłąkać.
Patrzał tak długo, aż się i czegoś dopatrzył. Ni mniej, ni więcej, jeno na kole młyńskim
Spotkanie
ktoś siedzi i z kolei patrzy tak samo, jakby mu się patrzeniem odwzajemniał. To na młyn
zerknie, to na stopy Tajemnika spojrzenie z młyna przerzuci.
Nie to zdziwiło Tajemnika, że ktoś wbrew zwyczajom ludzkim na kole młyńskim
siedzi, jeno to, że mu się patrzeniem tak starannie odwzajemnia.
Nic, jeno patrzy i poziera, i zerka, i ogląda.
Pewno ślepy się urodził i przejrzał niedawno — pomyślał Tajemnik.
A ów, co na kole młyńskim się utrwalił, uśmiecha się i głową kiwa, jak po starej
znajomości.
Księżyc mu się na gębie uśmiechniętej wyiskrza, a on owo wyiskrzenie językiem co
Diabeł
chwila zlizuje smakowicie, niby jaką omastę, i znowu patrzy. Zniecierpliwił się Tajemnik,
bosą stopą o ziem uderzył i zawołał:
— A cóżeś ty za jeden, u kaduka?
— Piórkowski jestem, iż się tak wyrażę! — ozwał się ów z młyna i w oka mgnie-
niu sunąwszy z koła samowicie, zakrzątnął się kędyś w powietrzu i stanął tuż przed
Tajemnikiem.
Zmiarkował zaraz Tajemnik, że z diabłem ma sam na sam do czynienia, ale strachu
Strach
nie doznał.
Piórkowski skłonił się i dłoń na powitanie wyciągnął. Dłoń z pozoru ludzka, lecz
nazbyt kosmata.
Namyślił się Tajemnik i po żmudnym namyśle dłoń podaną uścisnął, aby diabła bez
potrzeby nie urazić. Uścisnął i po raz wtóry strachu nie doznał.
— Cóż wy tu we młynie robita, panie Piórkowski? — zapytał po dobremu, aby mil-
czenie przykre słówkiem stosownym przerwać. — Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek
z diabłem zawsze… Markotno mi jeno, żem na wasz widok strachu należnego sercem
zgoła nie pokosztował, ażem się brakiem onego strachu dwakroć zatroskał, boć to tak,
jakby gębie zabrakło splunięcia, gdy się nieszczęsnym trafem pomyjami, zamiast gorzałką,
oraczy¹.
Mówiąc to Tajemnik splunął na stronę, lecz natychmiast bosą stopą plunięcie na
ziemi zatarł, aby w ten sposób zatrzeć niemiłe wrażenie, które mógł na diable ów uczynek
poniekąd wywrzeć.
Piórkowski udał, że splunięcia ani widzi, ani słyszy, choć głośne było i znaczne.
Uśmiechnął się i rzekł:
— Nie wiem, czyli diabeł z człowiekiem zawsze się schodzi, aleć to wiem na pewno,
że bosa noga czasem z butami się styka, aby się w nie przyoblec, jak przystoi. Odkąd
po świecie samopas dla własnej przyjemności się włóczę, nigdym jeszcze tak bosych nóg,
jak te twoje, nie spotkał! Bo, mówiąc między nami, ani one buta, ani but ich nigdy nie
obarczył. Siedziałem tu — na kole młyńskim i myślałem właśnie o nich, ile że o niczym
innym myśleć jakoś nie chciałem.
— A cóżeście o nich myśleli, panie Piórkowski? — zapytał ciekawie Tajemnik, kciu-
kiem prawej nogi żłobiąc wprawnie ziemię, zwilgotniałą od rosy.
— Myślałem, że one butom, a buty by się im przydały.
— To prawda! — westchnął Tajemnik, pocierając stopą o stopę.
— Mam ja dla ciebie na widoku parę butów niezgorszych — rzekł nagle Piórkowski
i ściszył głos. Ściszył głos i zbliżył się do Tajemnika. Wydało się Tajemnikowi, że i w nim
się głos zawczasu ściszył, choć go jeszcze nie spróbował, jeno trzymał gdzieś w piersi na
pogotowiu.
— Jakież to buty? — rzekł wreszcie, przysłuchując się własnemu głosowi. Głos był
rzeczywiście ściszony.
— Czerwone! — szepnął Piórkowski i mrugnął lewym okiem.
— Czerwone! — powtórzył Tajemnik i też mrugnął lewym okiem, a jednocześnie
uczuł, że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i zabłysło, jakby ktoś pod-
kówkami ognia skrzesał, a ogień potrwał jedno mgnienie i zgasł.
— Wyście to ognia skrzesali? — spytał nagle Tajemnik.
— Nie ja — odrzekł Piórkowski.
— A kto? — spytał znowu Tajemnik.
— A o jakim ogniu mowa? — mruknął niechętnie Piórkowski.
¹
a i
— uraczyć się.
Jan Tajemnik
Nie umiał Tajemnik opowiedzieć dokładnie, o jakim ogniu mowa. Zaplątał mu się
język — i zamilkł. Piórkowski też zamilkł.
Obydwaj pomilczeli przez chwilę.
Pierwszy przerwał milczenie Piórkowski.
— No więc jakże? — zapytał. — Pragniesz tych butów?
— Pragnę!
— Całym sercem?
— Całym sercem!
— Całą duszą?
— Całą duszą!
— I całym rozumem swoim?
W tym miejscu Tajemnik zapóźnił się nieco z odpowiedzią i drożąc się, utkwił tym
rozumem w jakowymś namyśle.
— A czy na pewno czerwone? — zapytał wreszcie, badawczo zazierając w ślepie Piór-
kowskiemu.
— Na pewno! — zawołał Piórkowski.
— Tedy pragnę ich całym rozumem swoim! — odpowiedział Tajemnik. — Powiedzcie
mi jeno, gdzie są owe cuda?
— Poczekaj, bratku! — odrzekł, drożąc się z kolei, Piórkowski. — Zanim powiem
ci, gdzie są, musisz mi wprzódy zapłacić za zdradzenie nikomu niewiadomej tajemnicy.
— Czymże ja wam zapłacę, panie Piórkowski? — zakłopotał się Tajemnik. — Nic
nie mam ani przy duszy, ani przy ciele!
— Mieć — masz, jeno, widać, skąpisz — zauważył Piórkowski i serdecznym palcem
wskazał talara na lewej, a dukata na prawej nodze Tajemnika. Leżały tam bowiem dotąd
tak, jak je księżyc był położył.
Uśmiechnął się Tajemnik i rzekł:
— Bierzta ów dobytek, jeśli wam się widzi, ale go zagarnijta własnoręcznie, bo ja bym
tam tego zgarnąć nie potrafił.
Przycupnął Piórkowski do ziemi, a Tajemnik ze zdziwienia gębę na oścież rozwarł,
widząc jak diabeł kosmatą dłonią zdjął talara z lewej, a dukata z prawej nogi, obejrzał je
pilnie, zważył na dłoni, zadzwonił nimi w powietrzu i wsunął do kieszeni.
— Dobre? — spytał Tajemnik, z podziwu wybrnąć jeszcze nie mogąc.
— Dobre! — odrzekł Piórkowski z zadowoleniem. — Bywa tak czasem, że gdzie
księżyc się zasrebrzy, tam się talar uzbiera, a gdzie się zazłoci, tam się dukat uciuła. Tak
czy owak — targ ubity! Powiem ci teraz, gdzie znajdziesz parę butów czerwonych. Bywałeś
w tym borze, co na prawo od rozstaju?
— Bywałem.
— Idźże tam jutro w nocy, bo jutro noc Zmartwychwstania.
Ugryzł się diabeł w język, wymawiając to słowo, a Tajemnik na dźwięk tego wyrazu
pomyślał, iż wypada mu wobec diabła znakiem krzyża świętego swoją powłokę doczesną
pokrzepić. Wzniósł więc dłoń do góry i zaczął: „W imię Ojca…” — lecz nie chcąc diabła
płoszyć i dręczyć bez potrzeby, dłoń wzniesioną zatrzymał w powietrzu ponad czołem.
Piórkowski spode łba zerknął na dłoń powstrzymaną, co tkwiła jeszcze w powietrzu,
jakby zadumana o tym, czy jej po drodze, czy z drogi.
Udał, że nie rozumie tego ruchu, co się tak wielmożnie zapoczątkował, zmarszczył
jeno brwi i rzekł pośpiesznie:
— Będę ci ojcował w twej wędrówce po ziemi, tylko opuść dłoń i słuchaj dalej, coć
powiem.
Tajemnik dłoń opuścił i słuchał.
— Jutro noc Zmartwychwstania — powtórzył Piórkowski. — W tę noc skarby za-
Święto, Zmartwychwstanie,
Skarb
klęte wydobywają się z ziemi na powierzchnię, aby się przesuszyć. Płoną słabym, błę-
kitnawym płomykiem, który się to nieci, to gaśnie, wedle swej potrzeby i wedle swego
zamysłu.
O samej tedy północy wnijdź do boru z motyką za pasem. Patrz uważnie, który skarb
największym ogniem płonie. W tym miejscu kop a kop, aż się dokopiesz zamku, który
się Przed wiekami zapadł w podziemia.
U stóp zamku stoją buty czerwone. Są one własnością pana owego zamku, alić pan
Zabobony
Jan Tajemnik
ów jest dzisiaj jeno upiorem. Nie wolno ci do zamku wnijść bez tych butów. Wzuj je co
prędzej na nogi, lewy but na prawą nogę, a prawy — na lewą, bo takie jest ich przy-
rodzenie i taki porządek po śmierci. Co na ziemi — lewe, to pod ziemią — prawe,
i na odwrót. Obuty w ten sposób idź śmiało do wnętrza zamku, a znajdziesz tam skarby
zaklęte. Pamiętaj jeno, abyś wracając, nie zapomniał butów zzuć i na dawnym miejscu
popod zamkiem należycie ustawić: but lewy po prawej stronie, a but prawy — po lewej.
Niech ci nawet w głowie myśl taka nie postanie, aby buty, z tamtego świata wydobyte,
sobie przywłaszczyć, bo nie przystoi w takich butach po ziemi chodzić. A choć czerwone
— nie bądź na nie łasy. Pozwól im się i nadal pod ziemią czerwienić, bo co podziemne
— to nie twoje. Aż nazbyt zadość twym bosym nogom uczynisz, udzielając im przy-
godnego w onych butach schronu na czas pobytu twego w podziemiach. Chciałem ci
ojcować w twojej wędrówce, ale w tej chwili właśnie, napatrzywszy się do syta twej gęby,
rozmyśliłem się i poniechałem dobroczynnego zamiaru. Zbyt podłego jesteś pochodzenia
i zbyt, pomimo przydomku, nieznanego nazwiska, abym miał cię usynowić i ojcowaniem
dookoła ciebie się zatrudniać. Sam sobie ojcuj i bywaj zdrów!
Domówiwszy tych wyrazów, wyciągnął Piórkowski z niegodnej badania kieszeni ta-
bakierę złotą, w najlepszym razie — skradzioną, a w najgorszym przez jakiegoś piekiel-
nego złotnika w dniu imienin ofiarowaną mu na pamiątkę.
Uderzył po niej palcem kosmatym tak głośno, jakby odsłonięcie zatajonej we wnętrzu
tabaki nie mogło się obyć bez jakiegoś pomnikowego — szalonej pamięci — pioruna,
otworzył ją wreszcie i z wielkim znawstwem ujął w dwa palce spory niuch jedwabiste-
go miału. Owym niuchem szczodrze wyposażył swój nochal, dosyć pojemny, i kichnął
zapamiętale na cztery strony świata, tędy więc na wschód, na zachód, na północ i na
południe.
Pokrzepiony kichnięciem, znikł sprzed oczu stropionego nieco Tajemnika. Znikł tak
nagle i tak usilnie, że Bogu ducha winne powietrze, owym zniknieniem wstrząśnięte,
drgało jeszcze i dygotało przez chwil kilka, jakby je zimnica opadła. A wdał się w nie —
po zniknieniu Piórkowskiego — zapach dymu, siarki tudzież — z pominięciem tabaki
— ów zawiew przykry, który się zawsze zdąży uzbierać w miejscu, kędy się diabeł zbytnio
zadomowił, a który ponoć w potach diabelskich ma swą przyczynę nikczemną.
Przynagliło go! — pomyślał Tajemnik. — Spieszno mu było do mnie, ale i ode mnie
również było spieszno.
Nazajutrz, skoro noc Zmartwychwstania nastała, pobrnął Jan-Tajemnik do lasu, co
na prawo od rozstaju, i tam pod lasem północy się cierpliwie doczekał.
O samej północy wniknął do gęstwiny leśnej, macając co chwila motyki, którą miał
za pasem.
Dziwno i straszno ujrzeć noc Zmartwychwstania w niebiosach, gdy gwiazdy, ostrzami
wbite w ciemnotę, jarzą się tak, że widać poza nimi strumieniące się nieustannie powietrze,
którym nikt jeszcze nie oddychał, a którego świeżość i głębię studzienną węszą nozdrza,
spragnione powiewów ożywczych.
Dziwniej wszakże i straszniej ujrzeć noc Zmartwychwstania po krzewach leśnych, po
jarach i parowach, gdzie i duszno jej, i ciasno, i niewygodnie. Dziwniej i straszniej, bo
ma się ją tuż — blisko, tuż — obok na samochcącym dosiężeniu…
Idąc, wyciągnął Jan-Tajemnik przed się swe dłonie grzeszne i dotykał nimi krzewów,
jakby chciał zawieruszony w nich mrok tej nocy ugłaskać i oswoić, bo czuł, że gniewna
była i o nim zadumana…
A i on miał ją na myśli. Miał na myśli to noc ową, to buty czerwone. To buty czer-
wone, to skarby zaklęte. To znów noc ową… I tak wciąż na przemian.
W końcu zaś zapomniał o wszystkim, prócz butów czerwonych. Rozpanoszyły się one
w jego zamysłach ukrytych i tkwią tam jeden obok drugiego, i czerwienią się dobrane,
maściste, chodziwe, a tak, zda się, do tańca pochopne, że pokaż im jeno skrzypki, a pewno
w miejscu nie ustoją…
Ledwo to pomyślał, a nagle gdzieś na uboczu ukazał się płomyk błękitnawy.
Jan Tajemnik
[ Pobierz całość w formacie PDF ]